poniedziałek, 11 listopada 2019


Prolog

Wszystko zaczęło się tuż po zakończeniu wojny z Lordem Voldemortem. Zdawało się, że życie wraca do normy, ludzie znów wychodzili bez strachu na ulicę, otwierali sklepy i kawiarenki, Ministerstwo Magii zostało odbudowane, a w fotelu ministra zasiadł Marcus Pelley, który wziął się, dosłownie, znikąd. Wyglądał dziwnie znajomo, tak samo się zresztą zachowywał. Zwolnił połowę starych urzędników i zatrudnił nowych. Śmierciożerców nie zdołano wyłapać, większość zniknęła bez śladu, niektórych widziano za granicą, niewielu próbowało zmienić strony, ale i tak zostali osadzeni w więzieniu za zbrodnie wojenne. Ochotnicy i ocalali profesorowie już kilka tygodni po bitwie wzięli się za odbudowę Hogwartu, który w zaskakującym tempie znów stanął na nogi, żeby uczniowie mogli kontynuować naukę w szkole, zamiast przesiadywać w domach. Zmarli zostali godnie pochowani, chociaż ich obecność nie znikała, w jakiś sposób każdego kolejnego dnia dodawała ona czarodziejom siły do walki z przeciwnościami i problemami. Niestety, wszystko to, co piękne, kiedyś przemija. Tak też było tym razem, bo szczęście szybko ich opuściło. 
Był styczeń 2004 roku, od tego tragicznego zdarzenia minęło prawie sześć lat. Zima dawała po piętach, mróz był w niektórych momentach nie do wytrzymania, często padał śnieg albo deszcz. Niebo zakryły chmury. Z dachów zwisały sople lodu, ulice były zalane, a ludzie poubierani w jak najcieplejsze ubrania. Przemieszczali się chodnikami w pośpiechu, żeby zdążyć do pracy czy gdziekolwiek szli i w międzyczasie nie zmienić się w bryłę lodu. Na ich twarzach nie było już tego samego szczęścia, które widzieli u siebie w dniu, kiedy Harry Potter powiedział im, że to już koniec. Że mogą żyć spokojnie i cieszyć się wolnością, teraz już nikt im jej nie odbierze. Znów się bali. Strach powrócił zaraz po zamachu na Szpital Świętego Munga w marcu 2000 roku, w którego czasie zginęło pięciu magomedyków i około dwudziestu pacjentów, a pielęgniarkom wymazano pamięć. Nie było po co się cieszyć, że przeżyły, nie mogły im wskazać żadnego winnego czy naprowadzić na cokolwiek, więc winni nie zostali znalezieni.
Trzy lata temu zaś upadła Francja. Nikt do końca nie wiedział, co tak naprawdę się wtedy stało, obydwie sytuacje były dla nich czymś niezrozumiałym. Tego-Którego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać już nie było, świat był przecież bezpieczny, a tutaj coś takiego. Wstrząs nastąpił wtedy, gdy gazety wydały oficjalne oświadczenie o kapitulacji Francuskiego Ministerstwa Magii i zniesieniu bezantów jako magicznej waluty, w zamian zostały one zastąpione mugolskim euro. Dyktaturę objęła niejaka Claire Sorel, wicepremier, a wcześniej wpływowy polityk i minister magicznych spraw zagranicznych. Ekscentryczna megalomanka z poczuciem wyższości, mająca w nosie wszystko i wszystkich, o ile nie przynoszą jej korzyści. Z niewiadomych przyczyn została dopuszczona do kadencji, mimo podejrzeń o wielu popełnionych przez nią wykroczeniach. Aurorzy twierdzili, że postawiła się po stronie Voldemorta i zwyczajnie chciała dokończyć jego dzieło, tyle że na swoim terenie, ewentualnie miała to być próba dorównania mu. Można by nawet rzec, że była pani polityk pobiła go o stokroć. O dziwo ludzie nie mieli nic przeciwko takiej rewolucji, co więcej główna siedziba ministra w Paryżu upadła równie szybko co Beauxbatons zmiecione z powierzchni ziemi w zaledwie dwa miesiące.
Nowa głowa państwa nie stosowała drastycznych środków, Brytyjczycy porównywali Claire do Hitlera, tylko że kobieta w swoich planach nie zawarła wyniszczenia większości populacji w Europie. Chodziło o same przemowy, słuchane w ciszy, mąciły w głowach i fascynowały. Mówiła tak mądrze i ciekawie, iż głupotą było zajmowanie się w tych momentach czymś innym. Potrafiła zarazić pozytywnym nastawieniem, a przede wszystkim chęcią pokazania się wysoko na światowej arenie.
Przysięgam w obliczu Boga i całego narodu, póki pełnię władzę na najwyższym 
szczeblu, obiecuję dbać o dobro i bezpieczeństwo oraz podejmować najlepsze w skutkach decyzje wpływające na przyszłość naszego państwa! Niech lud podąża za mną i osiąga siłę, jakiej inni nie znają! wołała, przyciskając zaciśniętą w pięść dłoń przy sercu. Na jej ustach malował się rozmarzony uśmiech, ale kto przypatrzył się uważniej, ten na pewno zauważył dziki błysk w oku. Szli za nią jak potulne baranki, ślepi na to, co robiła i ilu musiało zginąć, nim doszła do pełni władzy. Pytani mówili o niej “dobra”, “zasługuje na to, co osiągnęła’’, ‘’poszedłbym za nią w ogień’’, ‘’jest straszna, ale skuteczna’’. Mimo to, Harry nie mógł przeboleć faktu, że nie więcej niż trzydziestoletnia czarodziejka zdobyła to, czego Grindelwald, Riddle i wielu innych przed nimi pragnęło, w dodatku nawet nie stosując aż tak drastycznych środków. Zdołała się też obronić przed manifestacjami i podpisała pakt o przyjaźni oraz zawieszeniu broni z Niemcami, zaraz po tym, jak ci próbowali wkroczyć przez wschodnie granice. Po prostu osoba bez zmartwień, wszystko uchodziło takiej na sucho. 
Został mianowany szefem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów jakiś czas po swoich dwudziestych urodzinach. Kingsley tłumaczył się jego osiągnięciami, nie chciał w to mieszać prywatnych spraw i stosunków poza pracą. Ucieszył się wtedy jak dziecko, Hermiona i Ron byliby z niego dumni. Właśnie, byliby, gdyby nie wyruszyli na poszukiwania rodziców dziewczyny. Weasley oświadczył się ich przyjaciółce po owutemach. Jak zniknęli, tak do tej pory Harry nie otrzymał od nich żadnej wiadomości mówiącej o powrocie, najwidoczniej spodobało im się podróżowanie. Nie winił tej dwójki, sam chętnie gdzieś by się wyrwał, ale miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie i nie uśmiechało mu się wracać do tych spraw po dłuższych urlopie. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie, kiedy w myślach zobaczył uginające się od stosów papierów biurko i dziesiątki aurorów dobijających się do drzwi od jego biura. Okropieństwo. Skrzywił się. McGonagall, obejmująca teraz stanowisko dyrektora na miejscu Dumbledore’a, proponowała mu pracę nauczyciela, ale z góry odrzucił ten pomysł. Chyba nie był na to gotowy, wolał mniej zobowiązujące zajęcie, szczególnie przypominając sobie minę Snape’a na widok wchodzącej do klasy młodzieży. O ile to, czym teraz się zajmował, można było zaliczyć do tych mniej wymagających. Szybko zdał sobie sprawę z faktu, że podobało mu się rządzenie innymi, tyle że nikomu się to tego nigdy nie przyzna, to nie w jego stylu. 
Stanął przed wejściem na podwórze i pchnął skrzypiącą bramkę. Weasleyowie nie mieli nic przeciwko temu, żeby u nich mieszkał, ale wolał się nie naprzykrzać, był w końcu dorosły i nadeszła pora znaleźć coś własnego. Po Sylwestrze tamtego roku spakował torby, pożegnał z każdym, po czym teleportował się do kupionego przez siebie mieszkania. Co prawda miał duży majątek po rodzicach, po Syriuszu zresztą także, ale na własny kąt ciężko zapracował. Tak oto znalazł się w Oksfordzie, niewielkim mieście znajdującym się niecałe półtorej godziny jazdy od Londynu. Idealnie. Mieszkanie mieściło się w czworaku, małym bloku, w którym mieszkały jeszcze dwie inne rodziny z dziećmi, prócz nich była też niska staruszka w wieku ok. osiemdziesięciu lat. Ledwo słyszała, prowadzała się z psem przewodnikiem. Nikt jej chyba od dawna nie odwiedzał, bo zawsze siedziała sama w salonie i dziergała jakieś ubranka na drutach. Wszedł do domu, migiem się przebrał w luźniejsze ciuchy i z westchnieniem ulgi rzucił na łóżko. Spojrzał na zegarek na ręce. Dochodziła dwudziesta trzecia. Burczało mu w brzuchu, ale był za bardzo zmęczony na gotowanie, nie mówiąc już, że było zbyt późno na jedzenie. Pomyśli o tym jutro. Za kilka godzin zacznie się weekend, tylko to go pocieszało po całym tygodniu wstawania o piątej i bycia na nogach do nocy.  Dorosłość zdecydowanie nie jest ciekawa ani lekka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

szablon wykonany przez oreuis
szablon wykonany przez oreuis