czwartek, 14 listopada 2019

Rozdział 1

Rozdział 1

— Myślisz, że co masz mi do zaoferowania? — zapytała, przechylając głowę na bok. Ze znudzeniem przewracała kolejne strony książki leżącej na stoliku przed nią. Na tyłach wroga — tak brzmiał tytuł na okładce.

Czarnowłosy złożył gazetę, wziął do ręki filiżankę z kawą i pociągnął solidny łyk.

— Coś, czego pragniesz niemal od zawsze. Domyśl się. Moja oferta nie jest wieczna. Ponawiam ją drugi raz, ostatni. — Stłumiła ciche parsknięcie. Dobrze wiedziała, o jakim marzeniu On mówi. Nie była w końcu głupia. Miała do stracenia wszystko, ale, jak to się mówi, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Podjęła decyzję. Rzucił jej szybkie spojrzenie. Nudził się, to było pewne. Chyba myślał, że trzeba będzie szukać nowego wspólnika. Wystarczająco długo przeciągała sprawę.

— Zgadzam się. — To jedno zdanie wystarczyło.

Podali sobie dłonie, wtedy w całym pomieszczeniu rozbłysło żółte światło, które wnet zniknęło. Mogła się tego spodziewać. Zmodyfikowana przysięga wieczysta. Zerknęła na mężczyznę. Uśmiechał się. Drań.

— Ufam, że nasza współpraca będzie pomyślna. Sądzę, że powinienem się już zbierać, obowiązki czekają. — Otrzepał marynarkę z nieistniejącego kurzu jakby z przyzwyczajenia. Zrobił krótki ukłon i zniknął bez trzasku. Cholerni faceci. I po co jej to było? Za mało pieniędzy, podwładnych, spotkań? Nie, to nie to. Może po prostu chciała się wykazać. Zupełnie inaczej niż ta banda kretynów, którą dowodził.

— ...rel

Głośne pochrząkiwanie wyrwało ją z letargu. Zamyśliła się. To niedobrze, ostatnio zdarzało się tak coraz częściej. Odwróciła się w stronę niechcianego gościa. Kompletnie zapominała, że do biura ma wstęp każdy, nieważne kim był. Głupie zasady, zero prywatności.

— Pani Sorel — odezwał się znów. Przyjrzała mu się. Alberto Georges, znakomity polityk, finansista i biznesmen. Szkoda, że u schyłku, od wielu miesięcy zmagał się ze złośliwym nowotworem kości. Dziw bierze, że w ogóle jeszcze miał siłę wstawać, a co dopiero zajmować się pracą.

— Tak, Alberto? Coś się stało? — rzuciła, chcąc się go jak najszybciej pozbyć. Nie miała zamiaru siedzieć w ministerstwie dłużej, niż to było potrzebne, wystarczająco ją wnerwili w ciągu ośmiu godzin.

Westchnął. Zacisnął usta w cienką linię. Najwidoczniej też nie był dziś w humorze albo stało się coś poważnego. Podał jej teczkę z dokumentami. Ciężką w dodatku.

— Minister Pelley zablokował nam dostęp do magicznej części Irlandii Północnej, cały pozostały okręg jest nadal niezależny, więc mamy do niego dojście. Austria wycofała się z Unii Europejskiej, w planach ma to również Rumunia, dlatego przewodniczący zakazali jakichkolwiek kontaktów międzypaństwowych z Francją, dopóki tego nie rozwiążą. Miałem to pani przekazać — oznajmił. — Przy okazji, szef resortu chciał się zobaczyć z całym zarządem. Ogłosił spotkanie we wtorek o godzinie dwunastej w głównej auli.

Spuściła wzrok na podłogę. Kiwnęła głową, cicho podziękowała i po chwili usłyszała dźwięk zamykanych drzwi. Chwyciła z parapetu wazon z kwiatami i cisnęła nim w kąt. Brzęk rozbijającego się o ścianę szkła rozniósł się wokół, o tyle dobrze, że nie zwabił już nikogo chętnego na rozmowy. Chwyciła włosy i szarpnęła. Bolało, dosłownie jak jej głupota. Niedawno skończyła trzydzieści lat, powinna się jeszcze bawić w pubach albo wyjechać na Hawaje i leżeć na ciepłym piasku z drinkiem w dłoni. Rodzina na pewno miała z niej ubaw. Sami wygrzewali się w słońcu na Bahamach, mając głęboko w nosie istnienie kogoś takiego jak ona, całe życie oddająca się karierze. Dzieci nie były jej potrzebne, pluła na typowo rodzinną sielankę. Że niby ona miała siedzieć w domu, wychowywać jakieś bachory i czekać na męża, żeby po powrocie z pracy przywitać go obiadkiem oraz „Miło cię widzieć, kochanie"? Kpina, żałosne, okropność. To, co czuła, kiedy o tym myślała, można było nazwać jednym słowem — obrzydzenie. A teraz jeszcze ci kretyni dołożyli zmartwień. Co miała niby zrobić z faktem, że zniszczyli wszystko, na co straciła tyle łez i zarwanych nocy? Poświęciła większość swojego życia, aby doprowadzić pakt o zgodzie z Irlandią do skutku, a oni teraz, tak zwyczajnie, podzielili się na dwa oddzielne regiony: Irlandię i Irlandię Północną. I to jeszcze na rzecz tego przygłupa Pelleya! Wrzasnęła z wściekłości. Musiała się napić, koniecznie, inaczej źle się to skończy.

W barze jak zwykle było tłoczno. Sam wystrój lokalu nie bardzo zadziwiał, przypominał starą, przesiąkniętą pleśnią oborę, meble straciły dawną świeckość. Nie było najgorzej, przeciwnie, mało kto kogo rozpoznawał, ot jednorazowi kompani do pogaduszek. Odór alkoholu i dymu tytoniowego unosił się w powietrzu, ohyda. Nienawidziła palaczy, później wszystko śmierdziało, a co gorsza nie pomagały tego zakryć nawet najdroższe perfumy. Usiadła na krześle przy barze. Obsługa szybko przyjęła zamówienie, także po chwili sączyła jakiegoś dziwnego drinka z palemką i jaskrawym mieszadełkiem. Smakował ananasem i kokosem. Czuła, że wypije takich jeszcze kilka, zanim wróci do domu. Spokój, relaks i drink, tyle wystarczy, Claire, powtarzała sobie w myślach. Jej uwagę przykuł przystojny kelner, mulat, może czterdziestolatek, w każdym razie dobrze się trzymał. Zauważył, że mu się przygląda, ale się nie spłoszył. Rozluźniła mięśnie. Zdaje się, nie będzie tak źle.

— Kocica, ty tutaj? — Usłyszała wesoły, znajomy głos. Ktoś podszedł od tyłu i objął ją ramionami. Odchyliła się.

— Cześć, Nicolas — zachichotała. Jego widok zawsze pocieszał. Przyjaźnili się od dziecka, razem chodzili do szkoły, bawili samochodzikami bądź lalkami, ich rodziny prowadziły wspólne interesy. Wyróżniał się swoimi wiecznie roztrzepanymi czerwonymi włosami, poza tym nic szczególnego, średniego wzrostu, lekko umięśniony, z piegami, normalność. Pogrywał w piłkę nożną jako napastnik.

— Myślałem, że poza robotą nic u ciebie nie słychać. Ostatnio ktoś nawet rzucił, że pewnie jesteś wampirem, bo wychodzisz tylko w świetle księżyca. — Wyszczerzył się i usiadł na wolnym miejscu obok.

— Bardzo śmieszne, normalnie się uśmiałam, ha, ha — burknęła sucho.

— Mam za dużo na głowie. Nie pamiętam, nawet kiedy ostatnio miałam chwilę dla siebie. A co u ciebie? Jak Monica? — Założyła nogę na nogę. Przyćmiewał ją delikatny ból głowy, ludzie po alkoholu zachowują się jak nieokrzesane, bełkoczące szympansy. Nie raz bała się uwierzyć, że istnieją tacy, co całą wypłatę zostawiają w sklepach monopolowych na dziale z wódką albo w barach, ale, wchodząc do takich miejsc, miało się na to niezbite dowody. Zero pomysłu na życie. Z drugiej strony, na świecie muszą istnieć tacy, którzy leżą na dnie i ci osiągający szczyt. Mruknęła. Czy oni wszyscy nie mogą krzyczeć o ton ciszej?

— Słuchaj, złamała nogę jak się wspinaliśmy po górach. Mont Blanc, pewnie kojarzysz. Źle postawiła stopę na półce skalnej. Dziadostwo było takie kruche, że się od razu posypało, a Monica zleciała w dół. Merlinowi dzięki, aż mi się płakać chciało, na szczęście zdołali ją poskładać. Mówię ci, ostatni raz gdziekolwiek pojechałem. — Wzruszył ramionami. — Poza tym, wylali mnie z drużyny.

Uniosła brew w geście zdziwienia. A to ci heca.

— Przecież dzięki tobie wygrali ostatni turniej z seniorami. Jako pierwszy dostałeś się na naborach!

— Wiem, ale kogo to obchodzi. Znaleźli jakiegoś Polaka za mnie. Biznes pozostaje biznesem w czystej postaci. Dostałem sporą odprawę, pieniędzy nam nie zabraknie na razie. Będzie mi brakowało tej adrenaliny i treningów. — W głosie czerwonowłosego brzmiał smutek. Poczuła ucisk w sercu, Nicolas nie zasłużył na takie traktowanie.

— Jeśli chcesz, załatwię ci posadkę jako moja osobista sekretarka — zarechotała, przytulając przyjaciela. — Nie ma co się smucić, kiedyś będzie o nas głośno w mediach, zobaczysz.

Rozchmurzył się, podniósł kufel z piwem i wzniósł toast:

— Wypijmy za nas, przyszłych władców tej przeklętej planety!
— Idiota. — Powtórzyła gest. Po cichu liczyła na powodzenie. Oby to marzenie się spełniło. — Za władzę! — Stuknęli się naczyniami. Wychyliła szklankę jednym haustem.

Gdy wracała do domu, zegar wybijał trzynaście po drugiej. Chciała zakląć siarczyście, jednak dostała olśnienia po wejściu do domu. Jutro sobota. Sobota, tyle na nią czekała! Mimo wszystko wypiła o wiele za dużo. Pora się położyć albo nie dożyje kolejnego dnia. O kacu nie myślała, gdzieś na dnie szuflady w kuchni znajdowały się fiolki z eliksirem. Wzięła krótki, zimny prysznic i przebrana już w piżamę wskoczyła na kanapę. Skinieniem ręki przywołała miętową herbatę oraz książkę, której wcześniej nie dokończyła czytać przez spotkanie z Nim. Zapowiadał się miły wieczór. Pomińmy kwestię godziny. Puk, puk. Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Nici z planów. Wstała, ospale przemierzyła drogę z salonu do przedpokoju i żwawym ruchem otworzyła drzwi. Na schodach stał znany po fachu wysłannik — Dylan Sinnus. Dyszał ciężko, z trudem łapiąc się obręczy. Bez krawata, z niedopiętą koszulą, buty całe ubłocone. Wyglądał gorzej niż menel z biednej dzielnicy. Rozglądał się w każdą stronę, czegoś szukał.

— Zaatakowali w biały dzień! To koniec, rozumiesz, koniec! — zaczął wrzeszczeć. Chaotycznie wymachiwał rękoma, nie potrafił ułożyć sensownego zdania. Wciągnęła mężczyznę do środka, jeszcze sąsiedzi usłyszeliby ten hałas. Trzask. Na twarzy Sinnusa został opuchnięty, czerwony ślad. Nieco go to otrzeźwiło.

— Uspokój się, człowieku! Do rzeczy, nie mam ochoty wysłuchiwać jakichś pierdół! — Merlinie, za co ją tak pokarałeś.

— Prezydent nie żyje! Został postrzelony w trakcie przemówienia w Nowym Jorku.

Cholera. To mógł być znak, nadzieja na zrealizowanie ich wspólnego planu. Trzeba wziąć się w garść. Pozostało jedynie zlikwidowanie wiceprezydenta, wtedy problem rozwiąże się sam. Kiwnęła głową i przybrała boleściwy wyraz twarzy. Idealnie pasowałaby na aktorkę filmową. Gra rozpoczęta. Teraz wystarczy tylko udawać, że naprawdę ją cała ta sytuacja obeszła. No dobra, może trochę, bo, gdyby nie ten człowiek, nie dostałaby się do parlamentu. W każdym razie ktokolwiek strzelił, miał u niej dług wdzięczności.

— To straszne. Weź głęboki wdech. Paniką nikomu nie pomożemy. Zawiadom resztę o przyśpieszeniu zebrania, przekładamy je na poniedziałek, punkt dziesiąta. Postarajcie się utrzymać prasę jak najdłużej w niewiedzy, o ile jeszcze jest na to jakaś szansa — rozkazała, przy okazji wskazując palcem wyjście. Morderstwo morderstwem, ale ona była niesamowicie zmęczona, padała z nóg. Szpilki są diabelskim wytworem przeciwnika kobiet. — Informuj o sytuacji, a teraz żegnam. — Wycofała się w głąb budynku.

Dylan zastygł w szoku. Takiego obrotu sytuacji raczej się nie spodziewał.

— Ale... ale...

Paraliż trwał dziesięć sekund.

Łomot do drzwi zakłócił ciszę. A niech sobie sam radzi, przewróciła oczami.






...............................................







— Witaj, Riddle. Kopę lat.                                                                                                                                                      

Delikatny, kobiecy głos rozległ się po ogromnym pomieszczeniu. Wydawało się ono kompletnie nieżywe, jedynie błyski ognia, radośnie tańczącego w kominku, rozświetlały staromodne, drewniane meble, na których nie znajdowało się ani jedno zdjęcie czy inny przedmiot, który wskazywałby na czyjąś obecność w domu. Zresztą, cały budynek wyglądał na opuszczony od wielu lat. Zakurzone podłogi, z obdartych z farby ścian leciał tynk, nikt nie kręcił się w pobliżu i jedynie piski przechodzących przez dudniące rury myszy zakłócały idealną ciszę. Jedynym niepasującym elementem był wysoki mężczyzna, od którego emanowała potężna magia oraz zła energia. Na ustach Toma zagościł kpiący uśmieszek. Zaklaskał dłońmi, a wtedy krzesło wysunęło się spod stołu okrytego białym, przetartym prześcieradłem, i stukając sztywnymi nóżkami, podreptało do niej. Chodzące krzesło, kompletna wariacja, ale to w końcu czarodziejski świat, tutaj wszystko było możliwe. Spojrzała z ukosa na to diabelstwo i usiadła, nieco obrzydzona mieszczącym się wszędzie brudem.                     

— Claire — wysyczał. To coś w jego głosie brzmiało wyjątkowo jak pochlebstwo. A może niechęć? Nie mogła być pewna, humorki miał jak kobieta w ciąży, nigdy nie wiadomo co wymyśli.  — Miło Cię widzieć, ale słabo dziś wyglądasz.  

Dupek. Może i miała włosy potargane z kosmykami stojącymi na cztery strony świata, twarz bladą jak trup, a nawet schudła kilka kilo, chyba trzy, ale nie miał prawa jej tego wypominać. Żeby coś osiągnąć, trzeba pracować, więc nie było mowy o utrzymaniu nienagannej postawy, ona też mogła czasem chorować. Zresztą, cholera, co on mógł wiedzieć o zmęczeniu, to podwładni odwalali za niego całą brudną robotę. 

— Czasami trzeba się poświęcić, chociaż nie powiem, że przydałby mi się miesiąc urlopu — rzuciła, krzywiąc się nieprzyjemnie. — Kiedy masz zamiar się ujawnić?

Tom pogładził palcami podbródek. W sumie to nie miał pojęcia. Ruszył dłonią i wyczarował wygodny fotel, na którym od razu usiadł. Przecież nie będzie się męczył na tych niewygodnych krzesłach, w końcu nie wiadomo, ile będzie trwała rozmowa z kobietą. Przymrużył oczy.

— Chciałem to zrobić w czerwcu, wtedy jest zakończenie roku w szkołach i przynajmniej tam nie byłoby aż tak wielkiego szumu z mojego powrotu, bo niestety nie uwierzę, że zaraz nie ogłosi tego Prorok i inne szmatławce. Po zastanowieniu się jednak doszedłem do wniosku, jako że oficjalnie Voldemort nie żyje, to mogę podać się moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Mało kto wie co łączy Toma Riddle'a i Voldemorta, więc gdyby nawet sam Potter zaczął krzyczeć o drugim zmartwychstaniu Czarnego Pana, chyba pomyśleliby, iż do końca postradał rozum. 

Wydawał się zadowolony z odpowiedzi, którą jej dał. Kiwnęła głową. Właściwie to miał rację, w razie co mógł powiedzieć, że podróżował przez te wszystkie lata i dopiero wrócił do Wielkiej Brytanii, kompletnie nie wiedział, co się działo i nie chciał mieszać się w wojnę, albo jakakolwiek inna wymówka. Miał łeb do myślenia. Oczywiście mu tego nie powie, jeszcze by obrósł w pawie piórka. A psik, ten syf zdecydowanie nie działał na jej korzyść. Otarła mokry nos. On cały czas na nią patrzył.

— I co się patrzysz? — warknęła. Zachichotał. ZACHICHOTAŁ! Miał na tyle wdzięczny śmiech, że można było się rozpłynąć. Stop, nie mogła o tym myśleć. Lubił ją irytować, nawet nie trzeba było nic mówić, samo spojrzenie wystarczyło. — A no tak, mówiłeś coś. 

— Zachowujesz się jak chodzące zombie. Jak wrócisz do domu to od razu idź się prześpij — parsknął i oparł się wygodniej na swoim miejscu. Fotel wyglądał na bardzo wygodny, z chęcią sama by na takim się znalazła. Twardy stołek wbijał się powoli w cztery litery. Nie pogardziłaby głupią poduszką!

— No pewnie, najlepiej z tobą. — Szach i mat, Riddle. Zmieszał się, ale jednocześnie zalśniły mu oczy. Chciałby, tylko się na ten temat nie wypowie. Spali ze sobą tylko raz, przed wielką jatką, w której czasie ''zginął''. Nie było w tym emocji ani nawet miłości, po prostu seks na rozluźnienie, potrzebowali tego. Wracanie do tej chwili nie miało aktualnie sensu. Chociaż, ona cholernie chciała znów wpakować mu się do łóżka, co się oszukiwać. — Wracając do tego co powiedziałeś. Moim zdaniem masz dobry pomysł, podoba mi się. Jeśli chcesz, wezmę trochę rzeczy i zabiorę do rezydencji w Londynie, nikt mi raczej problemu z mojej nieobecności nie zrobi, od czegoś są zastępcy, czyż nie? Zamiast się ukrywać, zamieszkałbyś u mnie, gości niezaproszonych nie przewiduję. Jest nawet spora aula konferencyjna, więc Śmierciożercy na spokojnie mogliby się spotykać na zebraniach. 

— Przyznaję to z trudem, ale to chyba najlepszy plan. 

— Widzisz? Mówiłam, że coś wymyślimy. Pakuj gabaryty, tutaj masz klucz. — Rzuciła mężczyźnie pęk kluczy z brelokiem w kształcie wieży Eiffla.  — Ja mam coś jeszcze do załatwienia, a potem pójdę złożyć papiery urlopowe i do ciebie wrócę. Chyba. — Podrapała się po głowie. 

— Chyba?

— No, może bym się jeszcze ze znajomymi spotkała. W końcu zamierzam ich zostawić na dłuższą chwilę, to przynajmniej zasługują na wyjaśnienia, żeby nie polecieli na policję zgłosić mojego zaginięcia przypadkiem. — Zaczął się śmiać. — I czemu się śmiejesz, palancie?

— Ponoć jesteś strasznie samolubna, nawet bym cię nie podejrzewał o takie przejmowanie się innymi ludźmi — powiedział kąśliwie. Drań. 

— Znikam, zanim do reszty mi nerwy rozprujesz. — Odwróciła się od Riddle'a, biorąc głęboki wdech. Ona wcale nikim się nie przejmowała, zwyczajnie nie potrzebowała większego rozgłosu o jej domniemanym zaginięciu, gdyby ktoś się za bardzo zmartwił. 

— Uwielbiam cię denerwować. Od razu mam energię na resztę dnia.

— Czerpiesz radość z czyjegoś nieszczęścia. W tym przypadku mojego, draniu.

— Powtarzasz się, kochanie. Chyba ktoś tu potrzebuje lekarza, zaniki pamięci powinno się szybko leczyć — zadrwił. 

— Uch! 

Powiew chłodnego powietrza przeleciał przez pomieszczenie. Firany, mimo że mało co z nich zostało, zakołysały złowrogo w oknach. Claire zniknęła w czarnym dymie. Całkiem ciekawa sztuczka do straszenia ludzi, ponoć tylko czarni magowie jej używali, reszta aportowała się co najwyżej z trzaskiem albo dźwiękiem przypominającym pop. Och, jak on kochał irytować swoją przyjaciółkę. Zawsze się wkurzała i uciekała, niby się obrażała, niby nie. Dzięki Merlinowi pozbył się tego starucha z domu naprzeciwko, jak nic zauważyłby ruch w starym Riddle Manor i pobiegł z tym do Dumbledore'a. Claire ostatnim razem rozwaliła pół sufitu w jadalni kiedy próbowała rzucić na niego zaklęcie tnące, nie chciała pogodzić się z nazwaniem jej chorobliwie zazdrosną suką. Niemal zabiła jakiegoś faceta w sądzie za to, że reporterzy najpierw zainteresowali się nim a dopiero potem podeszli do niej, już całkiem nieprzejęci zrobieniem reportażu.  Wspólnicy kobiety wyjaśnili to dużym stresem i trudnościami w pracy, jakby to w ogóle miało cokolwiek na rzeczy, prawdy znać nikt nie musiał. Wzdrygnął się nieprzyjemnie. Jako przypadkowy świadek tego zdarzenia zastanowiłby się, czy gorsza była ona czy on - Lord Voldemort w wężopodobnej postaci. 

---


— Arry! 

— Harry Potterze, słuchasz nas?! 

Nagły krzyk wyrwał Harry'ego z zamyślenia. Uniósł zimny wzrok na intruza, który przerwał mu natłok myśli. Hermiona. Oczywiście. Dziewczyna przeraziła się, widząc spojrzenie przyjaciela. Od pół miesiąca przebywał u Weasleyów, którzy zaprosili go na święta i trzymali już tyle czasu pod pretekstem niezostawienia go zmuszonego do samotnego mieszkania z daleka od rodziny i znajomych. O czym właśnie mówili? Nie wiedział. Ostatnio zdarzało mu się coraz częściej zagłębiać w myślach i nie zwracać uwagi na otoczenie, zachowywał się nieraz jak półduch - mechanicznie wykonywał czynności takie jak jedzenie, mycie się, spotkania z resztą szefów w Ministerstwie i tym podobne, byle najszybciej to wszystko przetrawić, a następnie iść spać. I tak w koło Macieju. Bardzo zdziwił się kiedy zobaczył Rona i Hermionę, teraz już kolejną panią Weasley, dziś rano. Oboje wytłumaczyli się tym, iż znudziło im się zwiedzanie świata, szczególnie rudzielca, węszącego w tej chwili nową skrytkę Molly na domowe ciasteczka korzenne. Parsknął. Ten człowiek nigdy się nie zmieni jeśli chodzi o słodycze, zjadłby choćby całą stodołę zbudowaną z czekolady, o ile by taka istniała. 

— Stary, przeraziłeś nas! — zawołał rudowłosy, sięgając po kolejne ciastko z talerzyka leżącego na stole. Pani Weasley zlitowała się nad nim i dołożyła ciasteczka do reszty słodkości na poczęstunek dla gości. 

— Właśnie, Harry, o czym tak myślałeś? Jesteś jakiś nieobecny. 

Westchnął ciężko. W Norze było obecne pół Zakonu Feniksa: Fred i George, pan i pani Weasley, Ginny, Ron, Hermiona, Remus, Tonks, Neville, Seamus, Dean, a także wielu, wielu innych, których ledwo co kojarzył. Zakon wprowadzał nowych członków pomimo zakończenia wojny, ot taka pomoc dla aurorów. Dom Blacków stał się niebezpiecznym miejscem w momencie odkrycia przez Bellatrix, jako że była Blackiem z krwi i kości, sposobu obejścia zabezpieczeń z zaklęciem Fideliusa. Obraz matki Syriusza, wiszący w wejściowym korytarzu, miał w zanadrzu kilka sztuczek zostawionych jeszcze za życia kobiety. Stara czarownica uwielbiała Narcyzę i Bellatrix, co dało im wolną rękę w przypadku śmierci swoich kuzynów - dom należał do sióstr. W takim wypadku kwaterę główną stowarzyszenia przeniesiono właśnie do Nory. 

— A więc...

— Nie zaczyna się zdania od a więc.

Przewrócił oczami.

— Mam wrażenie, chociaż chyba to głupie, boję się, że to cisza przed burzą. Już tak długo jest spokój, nie jestem do tego przyzwyczajony, tak sądzę. Nie zwracajcie na to uwagi, najwidoczniej polubiłem adrenalinę i te momenty, w których mogłem mieć władzę nad tym co robię, a teraz tylko siedzę za biurkiem, przeglądam kartki, wysłuchuję ludzi. To mnie nudzi, nie czuję w ogóle życia. 

— Może powinieneś jednak pomyśleć nad zostaniem aurorem albo na przykład dołączyć do brygady uderzeniowej — podsunął Remus. Zbliżała się pełnia księżyca, przez co wilkołak wyglądał o dziesięć lat starzej niż był w rzeczywistości. Miał wory pod oczami, zaczątki siwych włosów i zmarszczek, źle sypiał od tygodnia, prawie że wcale. Siedział ospały na parapecie okna, wyglądając co chwilę na zewnątrz. Ogród zasypała gruba warstwa puszystego śniegu, z dachu domu zwisały ogromne sople lodu, niemal tak wielkie jak samurajskie miecze, i zapewne równie niebezpieczne ze względu na ostre końce. Lunatyk porównywał je do róż, tak samo piękne i kruche, łatwe do złamania, jednak posiadające zdradliwe kolce. 

— Bardziej myślałem, żeby całkiem wycofać się na razie ze świata. W sensie odpocząłbym w jakimś miejscu, może w Hogwarcie?

— Czy to się nie mija z celem, panie Potter?

McGonagall pojawiła się w kominku, otrzepała szaty z pyłu i podeszła do zebranych. Skinęła na przywitanie. 

— Witaj, Minerwo! Czy coś się stało? — Głowa rodziny rudowłosych włączyła się do rozmowy. 

— Gdybym przychodziła tylko wtedy, kiedy coś się dzieje, to uwierz mi, Arturze, widzielibyśmy się naprawdę rzadko. Panie Potter?

— Ach, szkoła to był mój azyl, chyba czułbym się tam najlepiej, o ile oczywiście mógłbym się w niej zatrzymać. 

Zapadła głucha cisza. Każdy oczekiwał na decyzję pani dyrektor. 

— Normalnie bym odmówiła, to nie hotel  powiedziała cicho  ale potrzebuję pilnie nauczyciela OPCM.

Hermiona zmarszczyła brwi.

— A co z poprzednim, jak mu tam, Carlem Finningsem? Wydawał się kompetentny i  odpowiedni na to stanowisko. 

— Młodzież w tych czasach jest tak okropna, wystraszyli go już po pierwszym miesiącu. Wytrzymał dość długo, aż cały semestr, a kilka dni temu rozpłynął się w powietrzu, sowa przyniosła mi list z wypowiedzeniem bez podanego powodu. Nawet mnie to nie dziwi, Gryfoni w poprzednim miesiącu przemalowali mu pokoje na kolor żółty w niebieskie groszki. Nie mam pojęcia jak się tam dostali, odjęto im punkty z klepsydry, mimo to średnio to na nich podziałało — stłumiła ręką parsknięcie. — Puchoni za to w przeprosinach za rozmawianie na lekcjach podarowali mu pudełko czekoladek, bo uwielbiał te z Miodowego Królestwa. Szkoda tylko, że zapomnieli o jego uczuleniu na orzechy... 

— To po prostu...

— Nowa...

— Generacja...

— Huncwotów! — Bliźniacy zarechotali radośnie. Skulili się, gdy Molly zgromiła ich wzrokiem. 

— Fred, George, opanujcie się, na Merlina!

— Ale mamo, Harry może teraz zostać profesorem, prawda bracie? Jakiś pozytyw z tego wyniknął! 

— My wcale w tym palców nie maczaliśmy! — Fred puścił oczko do pozostałych domowników. — No, może jakieś tam psikusy wydostały się z naszego sklepu w nie naszych kieszeniach... — Ledwo uniknął ciosu ścierką do naczyń. — Ej, czemu bijesz tylko mnie, co z nim?! — Wskazał palcem na brata.

— Zdrajca! 

Rozległo się kilka śmiechów i prychnięć. Dyrektorka zerknęła na byłego ucznia z niemym pytaniem na ustach. Zielone oczy przyjrzały jej się uważnie, nie świeciły już tym samym blaskiem co dawniej, Avada Kedavra straciła swoją moc.  Minerwa naprawdę martwiła się o tego chłopca, chociaż stał się już dorosłym mężczyzną, to nadal widziała w nim wychudzonego, zagubionego w magicznym świecie jedenastolatka, którego przywitała pierwszego września na rozpoczęciu roku. Ona spostrzegała o wiele więcej, niż mogło się wydawać, zwyczajnie słabiej to okazywała, niezbyt potrafiła bawić się w psychologa. Nie posiadała własnych pociech i nigdy nie wyszła za mąż, przez co niektórzy sądzili, iż brakuje jej serca. 

— Poprowadziłem Gwardię Dumbledore'a, z dziećmi nie dałbym sobie rady? — Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. Co miał do stracenia? To będzie ciekawe przeżycie, jakaś oderwa od monotonności. Jeżeli nie stanie się drugim Snapem na zajęciach to co najmniej zyska zaufanie Gryfonów, Puchonów i Krukonów, ze Ślizgonami to bywa różnie. Najwyżej poleci trochę punktów. — Zgadzam się. 

— Cudownie! Spotkamy się zatem w sobotę w moim gabinecie na zebraniu profesorów. Punkt ósma rano, nie spóźnij się.

— Przecież to jeszcze noc — jęknął Potter. Chichoty wyrwały się z gardeł jego przyjaciół. Mina kobiety powiedziała mu, że nie był to żart. — Dobrze, dobrze, nie spóźnię się!



poniedziałek, 11 listopada 2019


Prolog

Wszystko zaczęło się tuż po zakończeniu wojny z Lordem Voldemortem. Zdawało się, że życie wraca do normy, ludzie znów wychodzili bez strachu na ulicę, otwierali sklepy i kawiarenki, Ministerstwo Magii zostało odbudowane, a w fotelu ministra zasiadł Marcus Pelley, który wziął się, dosłownie, znikąd. Wyglądał dziwnie znajomo, tak samo się zresztą zachowywał. Zwolnił połowę starych urzędników i zatrudnił nowych. Śmierciożerców nie zdołano wyłapać, większość zniknęła bez śladu, niektórych widziano za granicą, niewielu próbowało zmienić strony, ale i tak zostali osadzeni w więzieniu za zbrodnie wojenne. Ochotnicy i ocalali profesorowie już kilka tygodni po bitwie wzięli się za odbudowę Hogwartu, który w zaskakującym tempie znów stanął na nogi, żeby uczniowie mogli kontynuować naukę w szkole, zamiast przesiadywać w domach. Zmarli zostali godnie pochowani, chociaż ich obecność nie znikała, w jakiś sposób każdego kolejnego dnia dodawała ona czarodziejom siły do walki z przeciwnościami i problemami. Niestety, wszystko to, co piękne, kiedyś przemija. Tak też było tym razem, bo szczęście szybko ich opuściło. 
Był styczeń 2004 roku, od tego tragicznego zdarzenia minęło prawie sześć lat. Zima dawała po piętach, mróz był w niektórych momentach nie do wytrzymania, często padał śnieg albo deszcz. Niebo zakryły chmury. Z dachów zwisały sople lodu, ulice były zalane, a ludzie poubierani w jak najcieplejsze ubrania. Przemieszczali się chodnikami w pośpiechu, żeby zdążyć do pracy czy gdziekolwiek szli i w międzyczasie nie zmienić się w bryłę lodu. Na ich twarzach nie było już tego samego szczęścia, które widzieli u siebie w dniu, kiedy Harry Potter powiedział im, że to już koniec. Że mogą żyć spokojnie i cieszyć się wolnością, teraz już nikt im jej nie odbierze. Znów się bali. Strach powrócił zaraz po zamachu na Szpital Świętego Munga w marcu 2000 roku, w którego czasie zginęło pięciu magomedyków i około dwudziestu pacjentów, a pielęgniarkom wymazano pamięć. Nie było po co się cieszyć, że przeżyły, nie mogły im wskazać żadnego winnego czy naprowadzić na cokolwiek, więc winni nie zostali znalezieni.
Trzy lata temu zaś upadła Francja. Nikt do końca nie wiedział, co tak naprawdę się wtedy stało, obydwie sytuacje były dla nich czymś niezrozumiałym. Tego-Którego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać już nie było, świat był przecież bezpieczny, a tutaj coś takiego. Wstrząs nastąpił wtedy, gdy gazety wydały oficjalne oświadczenie o kapitulacji Francuskiego Ministerstwa Magii i zniesieniu bezantów jako magicznej waluty, w zamian zostały one zastąpione mugolskim euro. Dyktaturę objęła niejaka Claire Sorel, wicepremier, a wcześniej wpływowy polityk i minister magicznych spraw zagranicznych. Ekscentryczna megalomanka z poczuciem wyższości, mająca w nosie wszystko i wszystkich, o ile nie przynoszą jej korzyści. Z niewiadomych przyczyn została dopuszczona do kadencji, mimo podejrzeń o wielu popełnionych przez nią wykroczeniach. Aurorzy twierdzili, że postawiła się po stronie Voldemorta i zwyczajnie chciała dokończyć jego dzieło, tyle że na swoim terenie, ewentualnie miała to być próba dorównania mu. Można by nawet rzec, że była pani polityk pobiła go o stokroć. O dziwo ludzie nie mieli nic przeciwko takiej rewolucji, co więcej główna siedziba ministra w Paryżu upadła równie szybko co Beauxbatons zmiecione z powierzchni ziemi w zaledwie dwa miesiące.
Nowa głowa państwa nie stosowała drastycznych środków, Brytyjczycy porównywali Claire do Hitlera, tylko że kobieta w swoich planach nie zawarła wyniszczenia większości populacji w Europie. Chodziło o same przemowy, słuchane w ciszy, mąciły w głowach i fascynowały. Mówiła tak mądrze i ciekawie, iż głupotą było zajmowanie się w tych momentach czymś innym. Potrafiła zarazić pozytywnym nastawieniem, a przede wszystkim chęcią pokazania się wysoko na światowej arenie.
Przysięgam w obliczu Boga i całego narodu, póki pełnię władzę na najwyższym 
szczeblu, obiecuję dbać o dobro i bezpieczeństwo oraz podejmować najlepsze w skutkach decyzje wpływające na przyszłość naszego państwa! Niech lud podąża za mną i osiąga siłę, jakiej inni nie znają! wołała, przyciskając zaciśniętą w pięść dłoń przy sercu. Na jej ustach malował się rozmarzony uśmiech, ale kto przypatrzył się uważniej, ten na pewno zauważył dziki błysk w oku. Szli za nią jak potulne baranki, ślepi na to, co robiła i ilu musiało zginąć, nim doszła do pełni władzy. Pytani mówili o niej “dobra”, “zasługuje na to, co osiągnęła’’, ‘’poszedłbym za nią w ogień’’, ‘’jest straszna, ale skuteczna’’. Mimo to, Harry nie mógł przeboleć faktu, że nie więcej niż trzydziestoletnia czarodziejka zdobyła to, czego Grindelwald, Riddle i wielu innych przed nimi pragnęło, w dodatku nawet nie stosując aż tak drastycznych środków. Zdołała się też obronić przed manifestacjami i podpisała pakt o przyjaźni oraz zawieszeniu broni z Niemcami, zaraz po tym, jak ci próbowali wkroczyć przez wschodnie granice. Po prostu osoba bez zmartwień, wszystko uchodziło takiej na sucho. 
Został mianowany szefem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów jakiś czas po swoich dwudziestych urodzinach. Kingsley tłumaczył się jego osiągnięciami, nie chciał w to mieszać prywatnych spraw i stosunków poza pracą. Ucieszył się wtedy jak dziecko, Hermiona i Ron byliby z niego dumni. Właśnie, byliby, gdyby nie wyruszyli na poszukiwania rodziców dziewczyny. Weasley oświadczył się ich przyjaciółce po owutemach. Jak zniknęli, tak do tej pory Harry nie otrzymał od nich żadnej wiadomości mówiącej o powrocie, najwidoczniej spodobało im się podróżowanie. Nie winił tej dwójki, sam chętnie gdzieś by się wyrwał, ale miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie i nie uśmiechało mu się wracać do tych spraw po dłuższych urlopie. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie, kiedy w myślach zobaczył uginające się od stosów papierów biurko i dziesiątki aurorów dobijających się do drzwi od jego biura. Okropieństwo. Skrzywił się. McGonagall, obejmująca teraz stanowisko dyrektora na miejscu Dumbledore’a, proponowała mu pracę nauczyciela, ale z góry odrzucił ten pomysł. Chyba nie był na to gotowy, wolał mniej zobowiązujące zajęcie, szczególnie przypominając sobie minę Snape’a na widok wchodzącej do klasy młodzieży. O ile to, czym teraz się zajmował, można było zaliczyć do tych mniej wymagających. Szybko zdał sobie sprawę z faktu, że podobało mu się rządzenie innymi, tyle że nikomu się to tego nigdy nie przyzna, to nie w jego stylu. 
Stanął przed wejściem na podwórze i pchnął skrzypiącą bramkę. Weasleyowie nie mieli nic przeciwko temu, żeby u nich mieszkał, ale wolał się nie naprzykrzać, był w końcu dorosły i nadeszła pora znaleźć coś własnego. Po Sylwestrze tamtego roku spakował torby, pożegnał z każdym, po czym teleportował się do kupionego przez siebie mieszkania. Co prawda miał duży majątek po rodzicach, po Syriuszu zresztą także, ale na własny kąt ciężko zapracował. Tak oto znalazł się w Oksfordzie, niewielkim mieście znajdującym się niecałe półtorej godziny jazdy od Londynu. Idealnie. Mieszkanie mieściło się w czworaku, małym bloku, w którym mieszkały jeszcze dwie inne rodziny z dziećmi, prócz nich była też niska staruszka w wieku ok. osiemdziesięciu lat. Ledwo słyszała, prowadzała się z psem przewodnikiem. Nikt jej chyba od dawna nie odwiedzał, bo zawsze siedziała sama w salonie i dziergała jakieś ubranka na drutach. Wszedł do domu, migiem się przebrał w luźniejsze ciuchy i z westchnieniem ulgi rzucił na łóżko. Spojrzał na zegarek na ręce. Dochodziła dwudziesta trzecia. Burczało mu w brzuchu, ale był za bardzo zmęczony na gotowanie, nie mówiąc już, że było zbyt późno na jedzenie. Pomyśli o tym jutro. Za kilka godzin zacznie się weekend, tylko to go pocieszało po całym tygodniu wstawania o piątej i bycia na nogach do nocy.  Dorosłość zdecydowanie nie jest ciekawa ani lekka. 

szablon wykonany przez oreuis
szablon wykonany przez oreuis